W wolnym tłumaczeniu: powstrzymywać się, wstrzymywać się, trzymać się [nadziei], wyczekiwać...
Pozwoliłem sobie ukraść avatara jednej z użytkowniczek biologa, żeby rozpocząć. Dzisiaj był dzień sądu ostatecznego - egzamin testowy z biochemii.
Ok. Fajnie.
Zapytacie: co ma blond-kryncona kobieta siedząca obok faceta w śpiączce do biochemii...? Otóż więcej niż Wam się zdaje!
Być może ten facet przedawkował naukę cyklu syntezy puryn przed egzaminem?
Być może zapadł w śpiączkę, bo Ona po raz 7 powtarzała mu wszystkie reakcje glikolizy z enzymami, koenzymami i inhibitorami włącznie...?
No ... A może po prostu spadł ze schodów i zapadł w śpiączkę... No dobra.
Nie w tym jednak rzecz. Odnosząc się do holding in, holding out. Od paru dni robiłem sobie holding out przed przyznaniem przed sobą, dziewczyną, panią w spożywczaku, współlokatorami, ochroniarzami z uczelni, panem policjantem i panią aptekarką, że BIOCHEMIA TO NAJWIĘKSZE G*WNO JAKIE MOŻE BYĆ.
Ostatnie dni to było jak ucieczka przed pościgiem, jak próba oszukania/zakrzywienia rzeczywistości, że to COŚ ma sens. Że te setki kofaktorów, inhibitorów, enzymów, czółenek, mostków, procesów, reakcji, cykli, przemian... Że to ma SENS.
Gdybym 3 dni temu powiedział sobie: ale to jest g*wno. Ale to jest bez sensu... To nie zdałbym. Gdybym chociaż raz przestał się oszukiwać i spojrzałbym prawdzie w oczy - nie zdałbym. Jedna chwilka słabości i już bym się szykował na spotkanie z The Biochemical Dragon we własnej osobie - face-to-face ustnym egzaminie dla (nie)wybranych.
Nie zwątpiłem, holdingowałem na potęgę i chociaż wczoraj (dzisiaj?) o 3 rano miałem ochotę to wyznać... Wstrzymałem się. I tak po 1,5 h snu dzielnie podszedłszy do egzaminu - spędziłem mordercze 110 minut. Egzamin testowy, 100 pytań, 5 odpowiedzi. I żadna nie była poprawna :D (sesja na zaporożu - for the win!)
No dobra, chociaż czasem na pierwszy rzut oka nie było poprawnej, to po wnikliwszej analizie można było albo odnaleźć coś sensownego... Albo odmówić magiczną modlitwę do św. Testowego (patron egzaminów testowych, umarł śmiercią męczeńską rozwiązując 8 LEPów pod rząd), którą zna każdy student:
Ene due raaabe,
Chińczyk połknął żaaaabę
Aa żaaabaaa Chińczyka
I cooo z teeeego wynika.
Jabłko, gruszka czy pietruszka!! ^^
P-i-e-t-r...
Ogólnie rzecz biorąc wrażenia po 20, 40, 60, 80, 100 były identyczne i przedstawiają się tak:
Mózg roz...jechany :)
Dodam tylko jeszcze, że rano jak szedłem na uczelnię mając żołądek w miejscu krtani, a krtań nie-wiem-gdzie jakiś pan zmiatający ulicę zapytał się mnie: która godzina?
Uprzejmie odpowiedziałem: fosforybozylotransferaza hipoksantynowo-guaninowa...
Po czym poprawiłem się na: 8:30, starając się jednocześnie zignorować pełne niezrozumienia, zakłopotane spojrzenie jegomościa...
Tak więc reasumując: stosowanie holding in/holding out jest mi bliskie nie od dziś...
Tak było na pierwszym roku:
- przy nauce rozmiarów zarodźców malarii - biologia medyczna
- przy nauce setek wzorów i formułek - biofizyka
- ucząc się bezsensownych wzorów - chemia...
Tak i teraz na drugim:
- Idiotycznie prowadzona fizjologia wymagająca największych, najmniej przydatnych pierdół...
- Biochemia - bardzo szeroko przeze mnie rozgłaszana ostatnimi czasy na blogu...
- Mikrobiologia, która mnie czeka, a o której nawet nie chcę myśleć - pewnie nie będzie lepsza :)
I cały czas - I'm holding in - tym razem w znaczeniu: NIE TRACĘ WIARY, że na 3 roku nie będzie już takich przedmiotów - albo będą one tak łatwe, że nie będą absorbowały całej mojej uwagi przez cały rok.
Holding in...
Holding out...